Mało brakowało, a Niemcy w 1945 r. wysadziliby najwyższe wieże kościelne Górnego Śląska. Były już zaminowane, ale kable przecięła… siostra boromeuszka Damascena Hary, zakrystianka. To tylko jeden z epizodów fascynującej, dramatycznej historii bazyliki św. Antoniego w Rybniku, przez wielu uznawanej za najpiękniejszą świątynię w archidiecezji katowickiej.
Ta górująca nad Rybnikiem, neogotycka budowla powstała w latach 1903–1905 według projektu znakomitego architekta Ludwiga Schneidera. Do „nowego kościoła” – jak do dzisiaj nazywa się w Rybniku bazylikę – ze stojącej wcześniej w tym rejonie kapliczki przeniesiono też figurkę św. Antoniego, bardzo czczonego w mieście. W tamtym czasie na niedzielne Msze schodziło się tutaj z całej okolicy 25 tys. ludzi.
Niestety, 22 czerwca 1921 roku, w czasie III powstania śląskiego, Rybnikiem niespodziewanie targnęła olbrzymia eksplozja. To na torowisku rybnickiego dworca kolejowego wyleciały w powietrze cztery wagony materiałów wybuchowych. Przerażająca fala uderzeniowa najpierw zdemolowała budynki przy dzisiejszej ulicy Kościuszki, a później uderzyła w kościół św. Antoniego: zerwała z niego dachówki i wybiła wszystkie okna. Posypały się nawet cegły i detale architektoniczne.
Kolejny raz omal nie doszło do zniszczenia tej świątyni na początku 1945 roku. Niemcy strzelali z artylerii ustawionej tuż za jej murami, żeby uchronić się przed sowieckim ogniem kontrbateryjnym. Sowieci, chcąc im odpowiedzieć z własnych dział, trafiali w kościół. Uderzyło w niego około 40 pocisków.
W tych dramatycznych chwilach w świątyni czuwała siostra zakrystianka Damascena Hary rodem z niedalekich Książenic, boromeuszka. Nie dała się stamtąd wyrzucić Niemcom. Gasiła w zarodku powstające pożary. Z czasem zaprzyjaźniła się z niemieckimi oficerami, a w czasie najcięższych walk grzebała poległych przy kościele żołnierzy Wehrmachtu. Gdy do prezbiterium wdarł się pierwszy sowiecki żołnierz i próbował łomem wyłamać drzwiczki tabernakulum, wskoczyła na ołtarz i zasłoniła je własnym ciałem, krzycząc: „To mój Jezus i Bóg, nie wolno Go znieważać!”. Ku jej zdumieniu, czerwonoarmista nie zabił jej, lecz uciekł.
Wkrótce Niemcy przeprowadzili kontratak i powrócili do kościoła. Zaminowali wtedy wieże, zapewne po to, by nie zostawiać Sowietom tak wybitnego punktu obserwacyjnego, z którego mogliby kierować ogniem artylerii. Te strzeliste wieże mają po 95 metrów wysokości – najwięcej wśród wszystkich kościołów Górnego Śląska.
Na szczęście Niemcy pod koniec wojny już nie wierzyli w zwycięstwo i łatwo dawali się przekupywać. Damascena i rybnicki rzeźnik Bonk dali niemieckim saperom trzy wieńce suszonej kiełbasy. W zamian Niemcy odłączyli przewody od detonatora i pokazali siostrze, które z nich powinna przeciąć. Damascena zrobiła to, a wieże ocalały. Biskup katowicki Stanisław Adamski zanotował, że z obu wież po przejściu frontu wyniesiono „kosze dynamitu”.
Później siostra Damascena z odwagą lwicy broniła przed Sowietami mienia kościelnego, które próbowali zrabować. Złamała nawet grubą świecę kościelną na głowie i plecach jakiejś Rosjanki… Dziś jest przedstawiona na płaskorzeźbie na drzwiach do bazyliki.
Po wojnie poważnie rozważano rozebranie kościoła św. Antoniego i wzniesienie z odzyskanych cegieł dwóch nowych świątyń. Na szczęście zapadła decyzja o odbudowie.
Jeszcze jeden dramat ta neogotycka budowla przeszła w 1959 r., gdy jedna z jej wież zapłonęła jak pochodnia. Ze zgrozą patrzyło na to wielu mieszkańców ziemi rybnickiej, bo te wieże są widoczne z daleka. W całym województwie nie było tak wysokiej drabiny strażackiej, żeby można było zdławić płomienie. Na szczęście reszta kościoła ocalała.
W latach 50. XX wieku na wakacje do podrybnickiej wsi Stodoły (dziś to dzielnica miasta), do swojej jedynej cioci Stefanii, przyjeżdżał młody ksiądz Karol Wojtyła. Wysiadał z pociągu na dworcu w Rybniku, więc na pewno widział kościół św. Antoniego, a można podejrzewać, że także w nim się modlił. W 1993 r. właśnie on – już jako papież Jan Paweł II – nadał tej świątyni tytuł bazyliki mniejszej.