Najbardziej wyluzowani dzisiejsi młodzi nie są pewnie nawet w połowie tak spokojni i optymistycznie nastawieni do tego, co ich spotka jutro, jak był ks. Franciszek Blachnicki. Komuniści, którzy uważali go za śmiertelnego wroga, byli wobec niego bezsilni. Nie dało się go ani kupić, ani zastraszyć, co udawało się przecież z wieloma innymi duchownymi. Nawet zamknięcie w komunistycznym więzieniu nie zrobiło na nim wrażenia.
Przestał się bać w wieku 21 lat, w czasie, gdy był osadzony przez Niemców w więzieniu przy ul. Mikołowskiej w Katowicach. Siedział tam w celi śmierci i czekał na wykonanie wyroku za działalność w polskim ruchu oporu.
Franciszek czytał tam książkę z fragmentami Ewangelii, głównie Kazania na Górze. W trakcie tej lektury niepodziewanie poczuł się tak, jakby ktoś nagle włączył światło w jego duszy. W tamtej chwili uwierzył w żywego Boga. To zmieniło jego życie.
Niemcy nie wykonali na nim wyroku w ciągu stu dni. Zgodnie ze zwyczajowym prawem pruskim karę śmierci zamienili mu więc na więzienie.
Franciszek Blachnicki urodził się 24 marca 1921 r. w Rybniku. Dorastał w Orzeszu i Tarnowskich Górach. Jego wielką miłością było harcerstwo. Walczył w wojnie obronnej Polski 1939 r., a potem działał w ruchu oporu. Z tego powodu został jednym z pierwszych więźniów KL Auschwitz. Niemcy wytatuowali mu na ramieniu numer obozowy 1201. Przeżył tam 14 strasznych miesięcy. Stamtąd Niemcy przewieźli go do więzienia w Katowicach – gdzie stało się to, co opisaliśmy wyżej.
Po wojnie Franciszek został księdzem. Święcenia kapłańskie przyjął w 1950 roku. Choć były to lata stalinowskie i wielu – także duchownych – siedziało w więzieniach, ks. Blachnicki kompletnie nie okazywał strachu. Jeśli uważał, że jakieś działanie jest potrzebne, realizował je bez oglądania się na pozwolenie władz. Wiedział, że nigdy na nie by się nie doczekał… Kiedy w 1953 r. został wikarym w Rydułtowach koło Rybnika, wzniósł wraz z wiernymi Domek Maryi, czyli dom parafialny z kaplicą. „Czemu to budujecie?” – słyszał na przesłuchaniach. „Bo jest potrzebne” – odpowiadał. „Ale nie ma ksiądz pozwolenia!”. „To trzeba było dać” – mówił. Komunistyczni urzędnicy nie umieli odpowiedzieć, kiedy ks. Blachnicki argumentował: „Czy waszym zdaniem działam przeciw potrzebom tej społeczności?”. Nakładano na niego kary finansowe, ale komornik nie miał mu czego zabrać, bo ks. Blachnicki nie miał wartościowych przedmiotów. Kapłan proponował swoje książki, ale tych komornik nie chciał wziąć.
Pochodzący z Rydułtów Andrzej Bulanda, który był wtedy studentem automatyki i pomagał ks. Blachnickiemu jako animator, wspominał tamte dni w rozmowie z „Gościem Niedzielnym”. Mówił, że ks. Franciszek często powtarzał, iż on się o pieniądze na budowę Domku Maryi, a później groty maryjnej, nie martwi. Mówił: „Czy jo to dlo siebie buduja? Niech sie Matka Bosko martwi”.
Ksiądz Blachnicki pociągał swoim przykładem setki dorosłych, młodzieży i dzieci, choć osobiście nie prezentował się okazale: był łysawy i chudy jak patyk. Nosił wyświechtaną sutannę, a jak mu parafianie kupili nową, to ją sprzedał i pieniądze przeznaczył na budowę Domku Maryi.
W lipcu 1954 r. ks. Blachnicki zorganizował w Bibieli pierwsze letnie rekolekcje oazowe. W tej Oazie Dzieci Bożych uczestniczyli ministranci z Rydułtów. Na niej i na kolejnych takich wyjazdach dopracowywał metodę rekolekcji, którą nieco później zastosował genialnie z myślą o polskiej młodzieży.
Kolejne Oazy Dzieci Bożych odbywały się w górach. Ks. Blachnickiego nie powstrzymywał taki drobny szczegół, że brakowało mu pieniędzy na ich zorganizowanie. Na jednej z pierwszych oaz w Koniakowie kucharka, pani Kuśkowa, alarmowała: „Księże, jutro na śniodani dlo chopców już nic nie bydzie. Ani chleba już ni ma!”. „Dyć przed nami jeszcze cało noc, a wy się naprzód martwicie” – odpowiedział niezmieszany ks. Franciszek. – Pani Kuśka często później wspominała, że rano górale zaczęli niespodziewanie znosić wszystko, co tylko było potrzebne: ser, jajka, kury, mleko... Sami, zupełnie spontanicznie – powiedział „Gościowi Niedzielnemu” Jerzy Bindacz z Rydułtów, uczestnik tych rekolekcji.
W 1956 r. do Katowic wrócili śląscy biskupi, wcześniej wygnani przez komunistyczne władze. Ks. Blachnicki zaczął pracę w kurii i w „Gościu Niedzielnym”. Już w 1957 r. zorganizował też – w reakcji na niszczące polskie społeczeństwo pijaństwo – Krucjatę Wstrzemięźliwości, której członkowie zobowiązywali się do pełnej abstynencji od alkoholu. „Dawne krucjaty miały wyzwolić grób Chrystusa w Ziemi Świętej. A my walczymy o tę Ziemię Świętą, którą jest dusza człowieka” – tłumaczył z pasją. W krótkim czasie do Krucjaty Wstrzemięźliwości wstąpiło ponad 100 tys. osób. Komunistyczne władze były zdumione tym, że tak niespodziewanie wyrósł im pierwszy w całym Bloku Wschodnim oddolny i masowy ruch społeczny. zaskoczony
W 1960 r. uzbrojeni milicjanci otoczyli więc w Katowicach barak, w którym mieściła się centrala Krucjaty Wstrzemięźliwości (dziś w tym miejscu stoi gmach Wydziału Teologicznego UŚ). Powielacze i inny sprzęt zostały zarekwirowane. Podobne naloty równolegle przeprowadzono na ośrodki Krucjaty w innych diecezjach. „I co teraz?” – pytali następnego ranka zszokowani współpracownicy ks. Blachnickiego. Ten niespodziewanie odpowiedział: – Podziękujmy Niepokalanej za to, co się stało. Jeżeli Pan Bóg dopuścił do zlikwidowania tak wielkiego dzieła, to znaczy, że ma dla nas przygotowane coś jeszcze większego. Mamy podarowany czas, teraz wszyscy idziemy się uczyć, na studia – oświadczył.
Za rozesłanie opisu likwidacji centrali do wszystkich polskich diecezji ks. Blachnicki został oskarżony o rozpowszechnianie fałszywych wiadomości o rzekomym prześladowaniu Kościoła w Polsce. Spędził 4 miesiące w areszcie przy Mikołowskiej w Katowicach – w tym samym gmachu, w którym w czasie wojny trzymali go Niemcy. Na procesie oświadczył: „Nie proszę o łagodny wymiar kary, bo z punktu widzenia sprawy, którą reprezentuję, im wyższa ona będzie, tym lepiej”.
W kolejnych latach ksiądz Blachnicki działał już przede wszystkim poza diecezją katowicką i tam utworzył Ruch Światło–Życie. Od początku jednak oaza była bardzo silna właśnie na jego rodzinnym Śląsku. Komuniści do końca jego życia uważali go za zagrożenie i umieszczali w jego otoczeniu swoich agentów.
Ksiądz Franciszek Blachnicki zmarł wskutek otrucia 27 lutego 1987 r. w Carlsbergu w Niemczech.